"Moje podwieczorki"

"Moje podwieczorki"

Zdjęcie filiżanka - "Moja pierwsza filiżanka na podwieczorkowe herbatki, którą dostałam od Babci. Zachowała się z czasów jej dzieciństwa."

„Słodkie intermezzo” w ciągu dnia kultywowane było w moim domu odkąd pamiętam. Może nie w stylu „five o’clock”, chociaż jako dziecko zaczynałam od herbatki z mleczkiem i godzina zasiadania przy wspólnym stole też by się zgadzała. Nasze domowe podwieczorki były jednak mniej dostojne, a bardziej swojskie. Charakterem nawiązywały do niegdysiejszej „szarej godzinki”, pory między dniem i wieczorem, kiedy się rozmawiało, jednak podwieczorki służyły głównie przyjemności. Przede wszystkim można było zjeść coś słodkiego, pośmiać się w gronie najbliższych, bo u nas w domu, lubiliśmy żartować, no i oderwać się od obowiązków. Rodzice od swoich, a my z siostrą odkładałyśmy wtedy książki, zeszyty szkolne w kąt, a nawet rzucałyśmy zabawy i przychodziłyśmy z podwórka na ten czas do domu. Bo lubiłyśmy te chwile bycia razem, a często też wspólnego przygotowania czegoś słodkiego. Pamiętam, że w tygodniu na podwieczorkach pojawiały się bardzo proste przysmaki, takie jak kogel-mogel z jednego żółtka dla każdego. Każdy kręcił sobie sam. A przed zjedzeniem porównywaliśmy jakość żółtego puchu, który osiągaliśmy w pocie czoła. Często też Mama w ciągu kilku minut wyczarowywała krem kakaowy (żółtka, masło, cukier i kakao), który my z siostrą rozsmarowywałyśmy na okrągłych waflach. Tak powstawały andruty. Uwielbiałyśmy je. Trzeba było jednak czekać aż wyprasują się i skleją pod ciężkim żelazkiem. To była trudna próba, ale oczywiście zaostrzała apetyt. Często jednak wystarczał nam jako słodycz chleb czy rzadziej bułka z masłem i dżemem truskawkowym. Przypominam też sobie herbatniki „Alberty”. To były takie okrągłe krążki, które też można było wzbogacić dżemem, kremem albo po prostu posmarować masłem. Lubiłyśmy też chleb z masłem posypany cukrem. Taki zwyczaj zapamiętała babcia z biednych czasów powojennych. Często był to tzw. „spocony chleb”, bo pokropiony wodą. Jak nie pamiętać takich smaków! 




W niedzielę było nieco inaczej, gdyż już w sobotę piekło się ciasta. To najpiękniejsze moje wspomnienia z dzieciństwa i lat późniejszych, kiedy z siostrą mieszkałyśmy jeszcze z rodzicami. Działaliśmy wspólnie. A kuchnia zamieniała się w kulinarny teatrzyk, w którym każdy miał swoją rolę. Reżyserem był Tata. Tatuś był „kolekcjonerem” „backpulvrów” firmy dr. Oetker. W czasach, które wspominam to była rzadkość. Czasem ktoś dostał w paczce z Niemiec. Nas głównie interesowały opakowania. Były na nich (i do dzisiaj są) publikowane różne przepisy. Próbowaliśmy je realizować i uwielbialiśmy te eksperymenty. Każdy krok wymagał kreatywności. Czytaliśmy: „dodać kilka kropel likieru Amaretto”. Skąd wziąć Amaretto? Więc zastępowaliśmy je wiśniówką, bo tylko ona była dostępna. Czytaliśmy „nasączyć naparem z kawy mokka” – nie ma mokki, no to parzyliśmy zwykłą kawę. Masa się zważyła? No cóż, trzeba było zaimprowizować inne rozwiązanie. Czytaliśmy: „Przełożyć serkiem mascarpone” – szukaliśmy serka zbliżonego, albo zupełnie innego „przełożenia”. Gdzie znaleźć szafran do babki szafranowej? A w ogóle jak smakuje szafran? Ciekawe…. Takie były czasy. Te ograniczenia w kuchni były bardzo inspirujące. Tatuś zrobił nam kiedyś ciasteczka ze skwarków, które pamiętał z czasów wojny. Jego mama je piekła. Pomimo niedowierzania z naszej strony, że z tak nieszlachetnego produktu można wyczarować kruche, słodkie pyszności - zajadałyśmy się nimi później bez pamięci. Tatuś do wyrobu ciasteczek przerobił też naszą maszynkę do mięsa i mogłyśmy wyciskać różne ich kształty. Najbardziej lubiliśmy wspólnie piec torty i kręcić różne kremy. Nie było mikserów ani kuchennych robotów więc ucieranie było naszym, moim i siostry zadaniem. Robiłyśmy to na zmianę, a w nagrodę mogłyśmy wylizać resztki kremu z miski, co bardzo lubiłyśmy. I tak powstawały na niedzielny podwieczorek serniki (do dzisiaj czuję smak rodzinnego domu w serniku, który piekę), wspomniane torty, ciastka z kremem i nasze ukochane ciasto biszkoptowe z kremem, galaretką i owocami. Najsmaczniejsze było to z brzoskwiniami i mandarynkami z puszki. Nie było też wtedy bakalii. Toteż najpierw zbierałyśmy skórki z „upolowanych” pomarańczy, bo w sklepach to była rzadkość. W domu zaś rarytas. Jedliśmy je delektując się każdą cząstką. Skórki delikatnie zdzierałyśmy z owoców, by kawałki były względnie duże. Przechowywałyśmy je później w lodówce, żeby nie wyschły zupełnie i zachowały względną świeżość. Potem nasza Mama cierpliwie gotowała je, karmelizowała przez kilka dni.  I pilnowała, żeby pod kryształkami cukru zachowały miękką, aromatyczną konsystencję z przepysznym pomarańczowym aromatem. Potem się je kroiło w kosteczkę i to było nasze zadanie. Po drodze troszkę  się podjadało, a reszta lądowała w serniku. Jak nie było zbyt wiele czasu, to Mama robiła kruche z owocami, czasem z bezą i truskawkami czy malinami. Do dzisiaj jest dla nas niedoścignioną mistrzynią w tym gatunku. Czasem miałyśmy podwieczorki „na wychodnym” na przykład u babci. Wtedy na stole pojawiało się drożdżowe z blachy albo babka, a od święta drożdżowe ciasteczka tzw. ”szplitry” z dżemem. Niedawno przyniosła je na nasz „Podwieczorek w Muzeum” jedna z uczestniczek. Byłam zachwycona, bo nie jadłam ich od dzieciństwa i mogłam sobie przypomnieć ich smak. A razem z nim pobyć przez chwilę w domu u Babci Madzi. Dzisiaj to już tylko wspomnienie. Bardzo Pani dziękuję. 
Zdjęcie Mama Tata i My - "Tak wyglądaliśmy w czasach kulinarnych eksperymentów we wczesnym dzieciństwie. Tu na wakacjach w Sopocie."

Zwykle słodkości przygotowywało się w domu, ale pamiętam wielkie wydarzenie i odmianę w serwowanych w naszym domu deserach, kiedy przy Kościele w Michałkowicach otwarto budkę, w której można było kupić rurki z kremem. Rurki pieczone były na miejscu, więc trzeba było czekać. Czasem stać w kolejce, która posuwała się bardzo powoli. My zamawiałyśmy zawsze osiem rurek, żeby były dla każdego po dwie. I biegłyśmy co sił w nogach, żeby były jeszcze ciepłe i żeby nie straciły pysznej kruchości. Kawa czekała już na stole.
Kiedy wyfrunęłyśmy z rodzinnego domu, starałyśmy się wracać do niego jak najczęściej, najlepiej właśnie w porze podwieczorku. Niemal codziennie odwiedzałyśmy Mamę i Tatę. Gadaliśmy, śmialiśmy się jak kiedyś i zwykle czekało na nas coś słodkiego. W porze podwieczorku odszedł nasz Tatuś. Ktoś, kto wszystko widzi, wiedział, że będziemy wtedy razem. Odtąd spotykałyśmy się w trójkę. Dzisiaj umawiamy się czasem w porze podwieczorku z siostrą gdzieś na kawę. Czasem u mnie, czasem u niej, czasem w kawiarni. A w swoich kuchniach eksperymentujemy z ciastami do dzisiaj, chociaż mamy też żelazny repertuar, ten wyniesiony z rodzinnego domu. Lubimy się spotykać przy kawie degustując efekty słodkich poszukiwań. Chętnie wtedy wspominamy uśmiechając się do minionego czasu, w którym wciąż są obecni nasi kochani rodzice, a dom pachnie naszymi kuchennymi eksperymentami. Ostatnio przypomniałam sobie historię z dzieciństwa naszej Mamy. Jej ulubionym ciastkiem przez całe życie, od dzieciństwa była „Napoleonka” – francuskie ciasto przełożone kremem budyniowym i posypane cukrem pudrem. Też uwielbiam ten smakołyk do dzisiaj niezmiennie. W naszym domu miało ono charakter kultowy. Otóż, na czwarte urodziny Mamy kucharka upiekła całą blachę takich „Napoleonek”. Podczas, kiedy trwały przygotowania do urodzinowego przyjęcia, które odbywało się przecież w porze podwieczorku, nasza Mamusia - wówczas malutka Ewusia siedząc w oknie rozdała wszystkie ciastka przechodzącym pod nim dzieciom. I taka była później przez całe życie – lubiła dzielić się tym, co dobre. 
Zdjęcie Mama wśród kwiatów - "Mała Ewusia, która rozdała już urodzinowe Napoleonki"

Dzisiaj rozmyła się idea domowych podwieczorków. Słodycze można jeść „na żądanie” o każdej porze dnia. Kawę pije się na śniadanie. Konwersację zastąpiła możliwość korzystania z różnych wygodnych komunikatorów, degradując ją do przesyłania informacji. Rozmawiać można zdalnie, co bardzo sprawdziło się w czasie koronawirusa, ale zdystansowało ludzi już dawno. Ulotniła się gdzieś nawet idea podwieczorkowego „intermezza”, tych chwil kiedy świat zastyga, wstrzymując bieg ważnych spraw na krótki czas czystej przyjemności smakowania słów w miłym towarzystwie i rozkoszowania się małym co nieco. Taki antrakt w codzienności. Z tego względu bardzo ucieszyłam się, kiedy kilka lat temu mogłam odtworzyć zwyczaj podwieczorków w Miejskim Muzeum w Siemianowicach. Niezwykle ekscytowały mnie nasze niemal domowe rozmowy przy cieście i kawie. Toteż nadal zapraszam na „Podwieczorki w Muzeum”, w każdą środę five o’clock. W czasie koronawirusa będą to nie tyle rozgadane, co rozpisane podwieczorki. Proszę się więc rozpisywać. Słów nie żałować, zwłaszcza tych słodkich, które przywołują wspomnienia. 
Może czas tradycyjnych podwieczorków  wcale jeszcze nie minął?

        Beata Tomanek




Komentarze

  1. Jestem zachwycona zzarodziejskim klimatem podwieczorkow opisanych przez Panią Beatę Tomanek. To Mistrzyni słowa i poczęstunku... Zarówno tego będacego rozpustą dla podniebienia jak i ucztą dla ducha. Ten tekst to także niesamowity katalizator wspomnień o podwieczorkach, szczególnie tych z okresu dziecinstwa ♥️♥️♥️pamiętam, że podczas wakacji na wsi u Babci na podwieczorkow był zawsze świeży jeszcze ciepły chleb z cukrem. I woda prosto że studni 😍Nigdy nie zapomnę naszego oczekiwania na te podwieczorkowe czarodziejskie chwile ♥️♥️♥️Dziękuję najpiękniej za ten Przecudny tekst 🍀

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Redaktor,
    "szplitry" u Babci Madzi były nie tylko od święta. Dla mnie była to "mama Mareczka" - szkolnego kolegi z "15" i wszystkie dzieci, które zaglądały do domu Pani Gruszkowej, częstowane były herbatką i ciasteczkami o boskim smaku. To od niej - pięknej Pani Gruszkowej - przejęłam już we własnym domu - ten piękny zwyczaj zapraszania do domu wszystkich przyjaciół moich synów. Nikt nie stał "na sieni"😍Czym chata bogata... Wszystkie dzieci były równe😌😍💓💓💓💓

    W domu tym, przy ul. Kościelnej (wtedy ul. 15 Grudnia), pamiętam królował również wspaniały charyzmatyczny Dziadek Gruszka. Tę prawość i dobroć ma Pani Redaktor w genach💓💓💓💓💓💓💓💓

    OdpowiedzUsuń
  3. Tekst przypomniał mi najstarsze moje podwieczorki. Te w przedszkolu. Były poniekąd nagrodą za znienawidzone przez nas leżakowanie po obiedzie. Pamiętam dni, w których po korytarzach roznosił się zapach pieczonego ciasta. Najczęściej, o ile nie wyłącznie było to drożdżowe z posypką. Podawane na serwetce. Było cudownie pyszne, często ledwo wystudzone. Było też bezkonkurencyjne. Bo jak je porównać do budyniu z sokiem malinowym albo kisielu z herbatnikiem? Uśmiecham się do tych wspomnień, bo dzisiaj tryb życia w pośpiechu, z priorytetem przesuniętym w stronę pracy zawodowej i troski o utrzymanie pozbawił nas tej słodkiej przyjemności. Nie ma na to czasu. Szkoda. Takie „intermezzo” zbliżało domowników. Budowało więzi. Dużo zależy od nas. Ja staram się rytuał podwieczorków kultywować w niedzielę. Nie chcę wierzyć, że czas podwieczorków minął bezpowrotnie. Takie weekendowe, odświętne podwieczorki pozwolą je zachować, a młodzi będą mieli co wspominać.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty