Wakacje na placu i pierwsze wyprawy

    


Są zwolennicy tezy, że podwórko jest szkołą życia. I jestem skłonna zgodzić się z nią, sądząc po własnych przeżyciach wyniesionych z placu. Podwórko weryfikuje nasze mniemanie o sobie, uczy pokory, pobudza wyobraźnię i ambicje, zachęca do rywalizacji, prowadzenia strategii, budzi nieznane dotąd emocje, czasem trudno nad nimi zapanować, no i wskazuje role, które w przyszłości będziemy odgrywać mniej lub bardziej świadomie w społeczeństwie. Dzisiaj cenię coraz bardziej fakt, ze wyrosłam na śląskim placu, w małym miasteczku w otoczeniu wesołej, beztroskiej ferajny.


Czas więc przedstawić naszą podwórkową trupę: oczywiście my - ja, moja siostra Elunia i Gosia. Sylwina była od nas kilka lat młodsza, więc się nie liczyła w zabawach. Czasem dwie starsze od nas znacznie Tereski, które miały już inne zainteresowania. Chłopcy to: Afim, Iszek oraz bracia Bogdan i Bronek, którzy mieszkali naprzeciw naszej kamienicy, bardzo fajni. Byli atrakcją naszego podwórka. Chodzili też do szkoły 15-tki, więc kiedy na przerwie odszukali mnie wśród szkolnego harmideru, byłam dumna i poczytywałam to sobie jako wielkie wyróżnienie i objaw sympatii. Czasem odwiedzała nas Jola po sąsiedzku, bo u niej nie było innych dzieci, a chodziła do jednej klasy z Gosią.

    Na podwórku spędzaliśmy każdy wolny czas. Wyglądaliśmy przez okno, patrząc kto już jest i biegliśmy, żeby dołączyć do zabawy. Oczywiście zaczynaliśmy od pytania: „To, co dzisiaj robimy?”. Wtedy ktoś, na przykład Gosia rzucała propozycję, gramy w „chowanego”. Unosiła dłoń do góry z głośną wyliczanką: „Kto zainteresowany? Palec pod budka, bo za minutka zawierom budka”. I tak do skutku, czyli aż wybraliśmy. Przetestowaliśmy na naszym podwórku wszystkie gry i zabawy, o których słyszał świat. Jednak nade wszystko uwielbialiśmy wszyscy zawody. Organizowaliśmy sobie tory przeszkód z różnymi trudnościami sprawnościowymi. Pamiętam ich wymyślanie, a oczami wyobraźni widzę wyraźnie ich układanie wokół naszego placu. Co to były za utrudnienia? Ustawialiśmy przeszkody, które należało przeskoczyć lub obejść albo przenieść. Wdrapywaliśmy się na schodki przy wejściu do domku, w którym mieszkała Gosia i zeskakiwaliśmy z drugiej strony, prześlizgiwaliśmy się pod tyczkami, wieszaliśmy się na klopsztandze, do której trzeba było najpierw doskoczyć, bo wszyscy byliśmy jeszcze za mali, żeby sięgnąć bez problemu. Okrążaliśmy kamienie, rzucaliśmy nożem do celu, itd. Zdarzały się też zagadki do rozwiązania, albo tzw. próby. Próby były na ogół straszne: wziąć pająka do ręki, wejść do hasioka (wiadomo tam były myszy), złapać żabę, skakać na czas na skakance lub określoną ilość skoków, itd.

    Rytualną przerwą w zabawie był zawsze skok po sznita. Z tustym, z pomidorem, z masłem i kiełbasą albo z leberwusztem. To najczęściej. Zużyta energia upominała się o uzupełnienie. Wracaliśmy na podwórko każdy ze swoją sznitką lub dwiema. Chwaliliśmy się z czym jest i częstowaliśmy się wzajemnie. Czasem, kiedy byliśmy nieco starsi, wyskakiwaliśmy do piekarza vis a vis i kupowaliśmy żymłę za 50 gr, jeszcze ciepłą i zajadaliśmy ją ze smakiem, zaczynając od środka. I tak dorastaliśmy razem, stając się z czasem młodzieżą, która później wybrała różne kierunki swoich życiowych dróg. Jednak wcześniej wspólnie uczyliśmy się koleżeńskości, współdziałania, rywalizacji, okazywania sympatii, sztuki prowadzenia sporów i zrozumienia. Nabywaliśmy różnych umiejętności, sprawności, i poczucia odpowiedzialności za wszystkich w grupie. 

    Prawdziwą próbą dla naszego zgrania w czasie podwórkowego dzieciństwa były wspólne, pierwsze i piesze wyprawy poza świat naszego placu. Uwielbialiśmy je. Czekaliśmy na nie cały rok. Były też synonimem pięknych, słonecznych wakacji. Pachniały wtedy i dzisiaj jeszcze, kiedy o nich pomyślę: pomidorami, upałem, topiącym się w nim asfaltem i lodami. Cudowna mieszanka, magiczna, bo uśmiech od razu towarzyszy obrazom w wyobraźni. A to były:

NASZE WYPRAWY NA BASEN

Basen był daleko. Więc spełnione były wszystkie wymogi wyprawy. Trzeba było się dobrze spakować. Do koszyka (a każda miała swój) wędrowały: ręcznik, kostium kąpielowy, butelka z oranżadą, bułka z masłem i pomidory, czasem truskawki w słoiczku z cukrem lub jabłka, a pod pachą koc. Ci, którzy nie nosili koca brali piłkę. I wszyscy razem wychodziliśmy w drogę. Logistyka była bardzo ważna, droga właściwa i narzucająca się była nudna. Więc chodziliśmy na skróty. To tam czaiła się przygoda, albo przynajmniej jej mały smaczek. Zamiast iść drogą główną, na wysokości Benkiego za ogromną kamienicą, w której mieszkała moja koleżanka z klasy – Lidka, wchodziłyśmy na podwórka i między chlewikami przesmykiwaliśmy się na tyły, gdzie rozpościerała się przestrzeń zagospodarowana mniejszymi i większymi ogródkami. Między nimi prowadziły wąziuteńkie alejki wzdłuż wysokich płotów z siatki lub desek. Ogródki były różnej wielkości, więc alejki były też różnej długości, często zakręcały okalając każdy z nich. Można było więc chodzić w kółko lub stracić orientację. Była to droga tylko dla wtajemniczonych, ale za to jaka urocza. W każdym ogródku zachwycały kolorowe kwiaty, drzewa zacieniały rabatki i stanowiły parawany dla laub i ławeczek. Po płotach wiły się kwitnące powoje, pachnące groszki, wiciokrzewy. W powietrzu unosił się duszny zapach sumy wszystkich aromatów kwiecia i zielonych chaszczy, a w tych ostatnich brzęczały fruwaki: od pszczół, os, much po bąki i szerszenie. Część z nich budziła respekt, co nie powstrzymywało nas przed zaglądaniem przez płoty do wnętrza ogrodów, gdzie przesiadywały klachule, odpoczywali dziadkowie i pielili w upale grządki. Czasem poczęstowali nas owocem, a czasem przeganiali tę młodą, rozkrzyczaną hałastrę. Zdarzało się, że odważyłyśmy się urwać pomarańczowego nagietka, fioletowego groszka, czy białego powojnika, żeby wetknąć go sobie we włosy, ale trochę bałyśmy się, więc biegłyśmy potem przed siebie z dreszczem emocji. A trzeba było być uważnym, gdyż ogródki z alejkami między nimi stanowiły prawdziwy labirynt. Często trzeba było podejmować decyzje „w prawo, czy w lewo?”. Jednym słowem była to ekscytująca wycieczka. Jeżeli wszystko szło zgodnie z planem wychodziło się z ogródkowego labiryntu na ulicę Maciejkowicką, mniej więcej na wysokości cmentarza. Potem za cmentarzem zaczynała się kolejna przygoda, bo wychodziło się na dzikie tereny zwane przez nas „szkałką”. To był nierówny teren, góry i doliny. Raz w górę mozolnie, a za chwilę z górki na pazurki. Same nie mogłyśmy tam się zapuszczać, bo było niebezpiecznie. Nic dziwnego, że o tej stronie michałkowickiego świata mówiło się Korea. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, gdzie jest ta prawdziwa, gdzie leży na mapie, ale też ta wiedza była nam niepotrzebna. Nasza Korea była realna, groźna, egzotyczna, zakazana. Droga przez „szkałkę” kończyła się torami kolejowymi na wysokim nasypie. To było naprawdę niebezpieczne przejście, bo jeździł tamtędy kilka, a może nawet kilkanaście razy dziennie pociąg towarowy. Czasem trzeba było z tego względu czekać. Liczyliśmy wtedy wagony. Ten nawyk został mi do dzisiaj. Uważaliśmy wszyscy na siebie nawzajem. Kiedy chłopcy rzucili hasło: „Teraz”, wszyscy przeskakiwaliśmy przez tory. Szybko i razem. Potem już było łatwo. Wychodziliśmy na ulicę, kilka zakrętów i stawaliśmy przed bramą główną do kompleksu basenowego. Dzisiaj tak to widzę, bo był to przepiękny obiekt, z dużym gmachem, do którego nie wchodziliśmy i nawet nie wiem, co było w środku. Od razu szukaliśmy wśród zieleni, między wysokimi drzewami na bujnej trawie odpowiedniego miejsca dla nas. Wszystkie koce musiały się zmieścić obok siebie. Szybko zrzucaliśmy ubranie, żeby od razu dać nura w chłodną toń. Uwielbiałam pływać, kąpać się, pryskać, baraszkować wesoło w wodzie. Jednak moja siostra zawsze bała się wody, więc odstawialiśmy ją do brodzika i zmienialiśmy się przy niej, żeby nie była sama. Czasem w płytkiej przestrzeni basenu wygłupialiśmy się wszyscy razem. A basen był duży, i wielu było jego amatorów. Nie tylko dużo ludzi pływało, ale wielu skakało do wody z trampoliny i to tej najwyższej. Wtedy zastygaliśmy jak reszta publiczności i w skupieniu przyglądaliśmy się śmiałkowi, podziwialiśmy go w ciszy i za chwilę świat znów uderzał gwarem. Do dzisiaj czuję dygot organizmu, który za długo pląsał w wodzie i na zderzenie z upałem reagował gęsią skórką oraz przenikliwym poczuciem zimna. Zęby szczękały. Mokre włosy przylepiały się do twarzy. W uszach szumiała woda. Biegliśmy, ścigając się kto pierwszy wskoczy na nagrzane słońcem koce. W stopy parzyły nas betonowe płyty, co jeszcze przyspieszało wyścig. Potem owijaliśmy się w ręczniki, rzucaliśmy się na koce i czekaliśmy na błogie ciepło. To był ten czas, kiedy wyciągaliśmy z koszyka przygotowane przez nasze mamy wiktuały. Bułki nasączone były roztopionym masłem i aż gorące od słońca. Pomidory wybuchały pysznym sokiem plamiąc ręce, spływając po brodach na koce i ręczniki. Nikt się tym nie przejmował. Wszyscy byliśmy wilczo głodni. Na basenie spędzaliśmy kilka godzin. Na obiad wracaliśmy do domu. Pamiętam zapach ulicy z tamtych lat. Odtwarzam go w pamięci. Smród topniejącego w upale asfaltu w nosach łączył się z suchym, gorącym kurzem wzbijanym przez wiatr i samochody. Pamiętam, że zapach smoły czyli topionej na placach w wysokich blaszanych beczkach „tery” był dosyć powszechnym zapachem i zjawiskiem. Beczki stały na cegłach, a pod nimi palił się ogień. Dym unosił się nad podwórkami, podnosząc temperaturę powietrza i poczucie zagrożenia. To była poważna sprawa. Nie biegaliśmy wtedy po placu, bo nie można było przeszkadzać „dachdekrom”, którzy terowali dachy. Zupełnie już egzotyczna historia lokalnego podwórkowego życia.




    Zawsze po drodze zaglądaliśmy do cukierenki przy ulicy Kościelnej 27. Mieliśmy w kieszonkach wyliczone pieniążki. To była złotówka, albo na lody Babmino na patyku albo na bezę - piękną, białą, kruchutką, kuszącą.

    Byłam kiedyś na sentymentalnym spacerze naszym starym szlakiem na basen. Już nie da się go przejść. Nie istnieją podwórka, działki, tajemne przejścia, nie ma basenu. Ten epizod historii Michałkowic istnieje już tylko w naszej pamięci.

- Beata Tomanek

Zdjęcia pochodzą z: https://www.facebook.com/historiamichalkowic/



Komentarze

Popularne posty