Przyjaźń z podwórka cz. I


Jedyne zdjęcia z Gosią na naszym placu. My w wieku wczesno przedszkolnym, jeszcze przed "klachulami' i "dworkami". Ja w białym bereciku

- Jesderkusie, tego mojego jeszcze nie ma z gruby. Może zaś jakiś wypadek się zdarzył?

- A kaj tam, ten mój zawsze kajś się smyko po szychcie, do dom mu się nie spieszy, a potem ino śpi.

- Ja, to ten mój tak samo, żodnego pożytku z niego ni ma.

    W tym miejscu na krótką zadumę nad trudnym losem żony górnika, wyciągałyśmy małe trawki z bojtlika i udawałyśmy, że palimy papierosa, „na ta ostóda”. Wtedy wszyscy wokół palili, chociaż moja Mama i Mama Gosi nie paliły papierosów całe życie, ale nam się to wtedy podobało. Po czym dalej pchałyśmy swoje wózki z dziećmi, czyli lalkami i snułyśmy takie dorosłe dialogi okrążając po raz kolejny nasz plac.

- A co tam dzisiej ważysz na łobiod?

- A łoberiba. To po drodze pójdziemy na sztand…

- Jo mom sznitbołny od wczoraj, ale może tyż coś kupia.

    Udawałyśmy głosy dorosłych „nowoczesnych pań”, tak atrakcyjnych dla nas, ale tak odległych od naszych domowych wzorów. Nawet ta śląska godka była trochę nadużywana, bo u mnie w domu raczej nie mówiło się gwarą, moja Mama była nauczycielką i dbała o jakość języka polskiego, ale u Gosi głównie gwarą się rozmawiało. Kiedy po 20 latach znów się spotkałyśmy, to uderzyła mnie melodyka tej zahibernowanej, michałkowickiej, mazurzącej, naszej gwary, którą ja zupełnie straciłam. Szkoda, bo pięknie brzmi. Na szczęście Gosia ją ma, więc można jeszcze posłuchać.

    Gosia była moją pierwszą w życiu przyjaciółką i jedyną podwórkową. Nieco starszą. Chodziła do innej niż ja szkoły, bo do 12-tki, a my z siostrą do 15-tki, po sąsiedzku. Nie spotykałyśmy się więc na przerwach, ani nie wychodziłyśmy razem na lekcje, nie odrabiałyśmy razem lekcji. Gosia pochodziła z klasycznej górniczej rodziny, a kilka pokoleń wstecz doszukałybyśmy się wspólnych przodków, co po latach zrobiłyśmy. Gosia ulegała mojej wyobraźni w kreowaniu podwórkowych wydarzeń, ale miała swój charakterek i często wzbogacała nasze zabawy swoimi pomysłami. A bawiłyśmy się całymi dniami, albo całymi popołudniami, od kiedy musiałyśmy połączyć przyjemności z obowiązkami szkolnymi. Miałyśmy też swoje, sezonowe ulubione wątki. Jednym z nich było budowanie serialu podwórkowego nawiązującego do naszej nauki i wiedzy o przeszłości. Z punktu widzenia czasu, mogłabym powiedzieć, że interesowała nas historia, odtwarzanie czytanek z podręcznika, lektur czy lekcji z historii właśnie. W naszych zabawach zwykle byłyśmy dworkami, oczywiście o szlacheckim pochodzeniu i dziwacznych, niedzisiejszych imionach. To od ich wyboru zaczynałyśmy każdy odcinek. Ja preferowałam Kunegundę albo Klementynę, Gosia Matyldę. Miałyśmy przepiękne, niewygodne suknie z trenami. Ich projektowanie było zabawą samą w sobie. Pamiętam jedną z moich kreacji. Suknia wykonana była z narzuty na tapczan, która miała marszczoną bogato falbanę. Falbana stanowiła genialne wykończenie dla długiej spódnicy chwyconej sznurkiem w pasie, a jej nadmiar efektownie snuł się za mną. Gosia prezentowała się podobnie. Miałyśmy jeszcze zwracające uwagę nakrycia głowy, często z firanek lub zasłon. I tak przygotowane do wykonywania codziennych zadań dworek w pięknym otoczeniu naszego ogrodu przechadzałyśmy się po zielonej trawie, wiodłyśmy wyszukane konwersacje w udziwnionym języku, nieco archaicznym i czekałyśmy na rycerzy. Przy tym opowiadałyśmy niestworzone historie o królowej, księżniczkach i innych staropolskich plotkach z wielkiego świata. Przemawiałyśmy do siebie słowami:

- A wyjrzyj łaskawie Matyldo, czy paź królowej już przybył. Miał dostarczyć szkatułę z jej srebrnymi zapinkami i klamrami do polerowania.

- Ach, nie mam głowy do tak niefrasobliwych czynności Kunegundo, bo frasunek mam w sercu. Myślę, o tym rycerzu Mścisławie, który pomknął na swym rumaku nocą do Malborka.


Z Gosią

    Czasem przy takich konwersacjach szyłyśmy, wyszywałyśmy w cieniu naszych akacji w ogródku, szydełkowałyśmy wykonując tym samym zadanie domowe z prac ręcznych. Bywało też, że fechtowałyśmy, brałyśmy udział w polowaniach, wojnach, obławach i wielu innych wydarzeniach, które podpowiadała nam wyobraźnia. Raz nawet zorganizowałyśmy bal, w którym brali udział chłopcy z placu. Nakłonienie ich do takiego zadania było nie lada wyzwaniem. Przybyły też koleżanki z sąsiadującego placu. Wtedy nasze Mamy użyczyły nam swoich sukienek, więc wyglądałyśmy zgrabniej i mogłyśmy się skupić na znalezieniu odpowiednich strojów dworskich dla naszych chłopaków. Z pomocą sreberek z czekoladek i kolorowego papieru ucharakteryzowałyśmy chłopców na rycerzy i króla. Właśnie króla zapamiętałam najlepiej, bo z naszego tłuczka do ziemniaków miał berło, a koronę wycięła i pomalowała moja siostra. Było dużo śmiechu, ciasto i lody. Takich dziewczęcych zabaw było wiele i wszystkie nas wciągały w zupełnie inny świat. Już wtedy chodziłyśmy po górach, zdobywałyśmy Bieguny Ziemi. A przestrzenią tych wielkich przygód były zwały desek, cegieł i kamieni, które czasem pojawiały się wzdłuż muru oddzielającego posesje. Raz były szczytem góry, raz przylądkiem, okrętem, jaskinią, nawet wieżą czy warownym zamkiem itd. Czasem rozbijałyśmy namioty z koców przy ogrodzeniu naszego ogrodu i wiodłyśmy koczownicze życie. Szyłyśmy wtedy spokojnie ubranka dla naszych lalek, chodziłyśmy do sklepu zaimprowizowanego w chlewiku lub obok. Podczas deszczu siedziałyśmy na schodach i przyglądałyśmy się żywiołowi, snując niesamowite opowieści zasłyszane lub wymyślone. Wspólnie zaliczyłyśmy wszystkie możliwe zabawy od kolarzy, wywołanek, dwóch ogni, króla, który patrzy na oczy, berka, państwa - miasta, gumę, chlusta itd. Na naszym podwórku zawsze było wesoło, żaden smutek do nas nie docierał ani problemy świata dorosłych się nie przebijały. Królowała beztroska. Oczywiście czasem były niesnaski, może nawet kłótnie. Bywało nawet, że nagle otwierało się okno, a z niego grzmiał groźny głos:

- Gosia!!! Do dom!!!

albo:

- Beata!!! Na górę!!!

Wtedy nadąsane rozchodziłyśmy się do swoich domów, by po jakimś czasie wrócić ze słowami:

- Nie moga z Tobą godać, bo mi mama zakazała.

- Mi też.

- No to cześć.

Na szczęście takie rytuały zdarzały się rzadko i trwały krótko.

    Wiele rzeczy robiliśmy też ten pierwszy raz w życiu. U Gosi w domu pierwszy raz usłyszałam zespół ABBA, a Gosia wyczerpująco mnie poinformowała kim są śpiewające dziewczyny i skąd pochodzą. Z Gosią pierwszy raz złamałyśmy zakaz patrzenia na film dla dorosłych. Pod nieobecność rodziców, rano postanowiłyśmy obejrzeć powtórkę filmu „Andżelika wśród piratów” – film tylko dla dorosłych. To była tajna akcja, ale się nie powiodła. Niestety moja mama nas złapała na tym procederze. Oczywiście nasłuchałyśmy się i musiałyśmy poddać się karze, którą zwykle był zakaz wychodzenia na podwórko. Bardzo bolesne przeżycie. Wtedy siedziałyśmy w oknie i patrzyłyśmy na innych bawiących się, oczywiście już nie tak dobrze, bo bez nas. Chodziłyśmy do siebie na urodziny. W październiku do Gosi, a w styczniu do mnie. Zawsze był tort, potem szałot z parówkami. Jednak emocje zawsze były duże i radość z prezentów równie. Pamiętam ciepło w kuchni u Gosi, buchający ogień pod blachą. A na czas zimy budowałyśmy innowacyjną i wymagającą sprytu w założeniu linię komunikacyjną pomiędzy naszymi oknami. Chciałyśmy być ze sobą zawsze w kontakcie.

    Kiedy miałyśmy po dwadzieścia lat wybrałyśmy inne drogi prowadzące z naszego podwórka w dorosłe życie. Wybrałyśmy już wcześniej inne szkoły średnie. Potem Gosia wyszła za mąż, urodziła syneczka i wyjechała. Ja rozpoczęłam studia. Minęło kolejnych dwadzieścia lat, kiedy znów mogłyśmy uściskać się i kontynuować przerwaną w młodości rozmowę. Tak jest z przyjaźniami z podwórka, że nie gasną, nie wyrasta się z nich z taką łatwością jak z tych szkolnych. Są składnikiem tożsamości. Współtworzą naszą osobność. Dzięki nim niezawodnie, w każdym wieku można wrócić na rodzinne podwórko, gdzie początek miało wszystko, co uznaliśmy za ważne. Wspólne dorastanie buduje szczególną więź, silniejszą od rozłąki, bo przywracającą dziecięcy entuzjazm towarzyszący odkrywaniu świata i rozpoznawaniu w nim roli dla siebie.

    Tego domu, w którym mieszkała Gosia już nie ma. Został wyburzony, ale wciąż jest żywy w naszej pamięci. Tam istnieje wciąż to podwórko z wysokim jesionem, chlewikami i ogrodem. Zawsze do niego wracamy, kiedy znów możemy się zobaczyć, chociaż bywa to bardzo rzadko. Mama Gosi jest naszym łącznikiem i towarzyszką w tych sentymentalnych podróżach. Przypomina nam czasem nasze wybryki. Wystarczy zacząć i już snują się wspomnienia. Mnożą się, nie mają końca. Przywołują wciąż kolejne i kolejne. Przyjemnie jest się znaleźć znów na tym placu, w beztrosce i radości, pośmiać się, zwłaszcza, że zna się już dalsze losy tych dwóch małych dziewczynek siedzących na schodach i czekających z ciekawością na to, co przyniesie życie.



Z Gosią i Jej Mamą podczas pierwszego spotkania po latach.


        Beata Tomanek


Komentarze

Popularne posty