„Z okna na plac”


Mój plac w widokiem na rodzinną kamienicę. Okna na pierwszym piętrze należały do nas. Natomiast pierwsze od prawej, to ważne dla mnie okno z kuchni. Idę do domu z ogórdka.

      To jeden z najstarszych i najbardziej ulubionych kierunków mojego spojrzenia. Od najmłodszych lat praktykowałam siedzenie na parapecie, najczęściej okna w kuchni i patrzenie w dal. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, więc świat widziałam z góry. Mój wzrok się wtedy rozpędzał. Szybko mijał podwórko, bramę do ogrodu, rosnące w nim kępy piwonii i krzaki róż, ruiny starej stodoły, żeby zatrzymać się na murze. Takim z cegły, który odgradzał nasz ogród od rozciągających się po horyzont zagonów kukurydzy. Był wysoki, co najmniej cztery razy wyższy niż ja wtedy. A zielona kołysząca się za nim przestrzeń hipnotyzowała mnie i przenosiła w niepoznane rejony wyobraźni. Bardzo mnie to zajęcie wciągało. Byłam wtedy drobniutką dziewczynką, nazywaną pieszczotliwie przez bliskich „Pchełką”. Miałam kilka lat, chochliki w oczach, ale uwielbiałam się zamyślać. Ten mur był dla mnie końcem mojego świata i początkiem czegoś jeszcze nieokreślonego, ale już intrygującego. Wyobrażałam sobie, że kiedyś nadejdzie moment, kiedy dowiem się co za nim jest i ciekawa byłam, co odkryję, kiedy to będzie i czym ten niedostępny jeszcze świat mnie zaskoczy, no i jaka ja wtedy będę? Takie rozmyślanie zajmowało mnie na długie minuty. Przypominam sobie jedno z moich pierwszych, tych okiennych odkryć. Pewnego lata zauważyłam, że zza ściany wysokiego muru zaczęły się wychylać również ciekawskie główki miodowo żółtych kwiatów o długich płatkach. Ledwo wystawały ponad mur i skupiały moją uwagę na swoim tańcu. Wiatr szarpał nimi tak, że znikały i pojawiały się znów. Obserwowałam je codziennie, aż zaczęły odfruwać z wiatrem pojedyncze płatki,  a wkrótce znikały całe kwiaty. Zastanawiałam się, czy znowu je zobaczę, czy będą jeszcze wyższe, czy to będą te same kwiaty? Takie piękne, tańczące. Nie, już nigdy nie będą to te same kwiaty, na te mogę patrzeć tylko teraz, więc muszę się napatrzeć, żeby zawsze mieć je w pamięci. I mam. Te niemal dwumetrowe rudbekie ( przypuszczam, że to one) były też obietnicą czegoś pięknego, co może się zdarzyć w przyszłości, w tym nieokreślonym świecie, za wysokim ogrodzeniem ogrodu. I równie nietrwałym, jednak tej świadomości wtedy jeszcze nie miałam. 

To ja w wieku czterech lat, to wtedy zaczął mnie fascynować i zastanawiać świat za oknem.

Kilka lat później pokonałam ten mur z koleżankami i kolegami z placu. To było jedno z pierwszych indiańskich zadań, które jako pokolenie wychowane na westernach (bo tylko takie filmy emitowane były w polskiej TV ) musieliśmy wykonać, żeby zasłużyć na ogólny szacunek i aprobatę w naszej bandzie. Potem buszowaliśmy bez specjalnego celu w wysokich pędach kukurydzy, zrywaliśmy dojrzałe kolby, jedliśmy je na surowo i wyrzucaliśmy, z czego spowiadaliśmy się później w kościele. Innym indiańskim zadaniem było na przykład wejście do hasioka, gdzie zwykle hasały myszy na tym samym placu, albo do piwnicy, by  w ciemnościach przejść wąskie korytarzyki aż do samego końca. Szczytem indiańskich osiągnięć było wejście na chlewik i skok z jego dachu. To praktykowali głównie chłopcy. Chociaż dziewczyny próbowały. Ja też. To był ten czas, kiedy z okna sprawdzało się listę obecności, kto już jest pod klopsztangą gotowy do zabawy i figli. Nasza przyjaciółka z placu, Gosia mieszkała w budynku z lewej strony i miała okna widoczne bezpośrednio z naszych. Toteż łatwo mogłyśmy sobie dawać znaki i hasła do działania. W sezonie jesienno-zimowym rozciągałyśmy sznurek między oknami, żeby komunikacja dalej była sprawna. Przeciągałyśmy informacje liścikach schowanych w woreczku i w ten sposób byłyśmy w kontakcie, a nie trzeba było wychodzić na „ziąb”. W ogóle lubiłam widok z okna Gosi. Był nieco inny, co prawda wychodził bezpośrednio na hasiok, ale również na ogromny jesion, który rósł obok niego. Piękne, dorodne drzewo było domem dla ptaków. Ich koncerty budziły nas wiosną do szkoły. Dokarmiałyśmy je, to był przecież nasz obowiązek, a bywało, że organizowałyśmy małe pogrzeby dla nieuważnych pisklątek, które  wypadły z gniazda. Chowałyśmy je w pudełkach od zapałek na rabatkach między kwiatami w ogródku. Lubiłyśmy się też bawić przy oknie z widokiem na drzewo, a raz nawet byłyśmy świadkami potężnej burzy podczas której  piorun uderzył w naszego Jesiona i zniszczył ogromny konar. Świat na chwilę zrobił się dla nas jednym jaskrawym lśnieniem. Rana w drzewie została na długie lata jako przypomnienie tego strasznego zdarzenia. Klopsztanga lepiej była jednak widoczna z mojego okna w kuchni. Wystarczyła jedna osoba huśtająca się na rękach, a już wszyscy odbieraliśmy sygnał gotowości do podwórkowych szaleństw.  Bywało, że miejsce zabaw pod klopsztangą zajmowali nam dorośli, zwykle w soboty. Ustawiali tam swoje „komary” i „emzetki”, żeby wymieniać i oliwić śrubki. No i gazować i smrodzić. Wtedy bawiliśmy się na schodach. Wzdłuż wspomnianych chlewików, które oddzielały nasze podwórko od sąsiedniego, w czasach mojego wczesnego dzieciństwa, w porze dnia, kiedy ich dachy dawały już nieco cienia, siadywały na swoich wyniesionych z domu ryczkach starsze sąsiadki. To było dobre miejsce, żeby poklachać, ale też obserwować co dzieje się za „einfartem”. Można było jak na ekranie poprzez tę przerwę między kamienicami oglądać codzienne życie Michałkowic: kto z kim idzie, jak idzie, kiedy idzie, w jakim kierunku i jak wygląda. Słowem, jak płynie życie miasteczka.

W naszym ogrodzie, na drugim planie widoczne ruiny starej stodoły i opisany przeze mnie mur.

Ja ten widok miałam z okien w sypialni, nazywanej u nas w domu jadalnią. Wszystkie wychodziły na główną ulicę Michałkowic dzisiaj Kościelną, a wtedy 15-go grudnia. To była wtedy ważna data, warta upamiętniania. Czy ktoś dzisiaj pamięta, co się wydarzyło 15 grudnia? Ten widok był inny. Bardziej przyziemny. I odczuwalnie ograniczony. Kiedy wychyliłam się i spojrzałam w lewo, to najdalszym miejscem jakim mogłam dojrzeć był wjazd do gospodarstwa od Fojcika. Wcześniej widoczne było wejście i sklep piekarni. A naprzeciwko rzędem stały kamienice podobne do tej, w której my mieszkaliśmy. Klasycznie śląskie, z czerwonej cegły, z oknami pomalowanymi też na czerwono. W tych oknach przesiadywały strażniczki codziennych zdarzeń. Leżały wygodnie na eksponowanych kolorowych, często obszytych frędzlami puchatych poduszkach i filowały. To one generowały niemal wszystkie newsowe wydarzenia i autoryzowały wszelkie sensacje. Jedną z nich była mama Bogdana i Bronka, naszych partnerów w podwórkowym, codziennym dokazywaniu. Mieszkała vis a vis na pierwszym piętrze. Zawsze dbała o to, jak się  w tym oknie prezentuje. Miała  poprawioną fryzurę, pamiętam, że mocno utapirowaną. Oczywiście widoczny makijaż, bo to jak się kobieta prezentuje jest ważne w każdej publicznej sytuacji. A ta właśnie do takich się zaliczała. Była jak wyjście na spacer. Kiedy między przechodniami nasza sąsiadka wypatrzyła znajomą albo znajomego nawiązywała od razu bezpośredni kontakt i przeprowadzała wywiad z okna na pierwszym piętrze:
- „Dora idziesz furt?”
- „A kaj tak ciśniesz?” 
- „ A, do Hildy”
- „To dowiydz się tam, czy od Traudki cera już urodziła?”
- „A kiydy pójdziesz nazod?”
- „To zawołej. Pogodomy”.
Takie pamiętam rozmówki uliczne. Bywało, że sąsiadki rozmawiały z okien kamienic między sobą. Taka wymiana informacji. Newsroom. Pod oknem sąsiadki-klachuli był wielki einfart prowadzący do gospodarstwa rolnego pana Guzego. Pamiętam starszego pana, o wielkiej posturze, który w sezonie wystawiał w chłodnym podcieniu ziemniaki i jarzyny prosto z pola. To może był on. W kamienicy obok, z lewej strony urzędowała pani Pietrzybowa. Jej sklep już w moich dziecięcych latach był legendą, bo można było w nim kupić to, czego nie było w innych sklepach. Poza jarzyną, różnymi ziarnami, grochem, fasolą, kiszoną kapustą, jajami itd. - były słodycze. Trudno osiągalne w tamtych czasach. Asortyment był kolorowy i bogaty. Ja zapamiętałam czerwone gumowe myszki z długim ogonkiem. Mama nie pozawalała ich kupować. Widocznie były paskudne w smaku i niezdrowe. Lubiłyśmy też czerwone lizaki kogutki, laleczki z różowej pianki i waflowe misie z farszem z białej mazi. Uwielbiałam je. Na wagę można było kupić kukułki, kanoldy, kopalnioki, anyżowe ciasteczka, palony słonecznik, a nieco później gumy do żucia łącznie z hitowymi Donaldami. Latem pani Pietrzybowa rozkładała drewniany stragan. Z przegródkami na owoce, z miejscami na skrzynki pełne ogórków, jabłek, kapust, śliwek itd. „Sztand” miał drewniany, zielony daszek i w ogóle był stylowy. Bardzo dobrze widoczny z okna. Więc często padały w domu takie komendy: „Zobacz, czy Pietrzybowa już otwarła”, albo „Sprawdź, czy są truskawki”. A potem biegłyśmy z siostrą przez ulicę ustawić się w kolejce. 

W tym samym ogródku kilka lat później, między akacjami na tle muru siedzę z Babcią i Mamą.

    Dalej w górę, czyli w lewo od okna, droga prowadziła aż do kościoła. Biegałyśmy tam całą grupą na msze niedzielne, religie w tygodniu i do spowiedzi w soboty. Naprzeciwko kościoła była moja szkoła. Tam zaczęłam edukację.

To widok z moich okien od ulicy. Widoczny sklep pani Pietrzybowej, z lat późniejszych, brama do Guzego i okno pani "strażniczki codzienności". Fragment samochodu zakrywa wejście do piekarza, a obok niego dalej była "Praktyczna Pani", gdzie mama chodziła do fryzjera.

Z prawej strony, jak się wychyliłam z okna widziałam ogrodzenie i furtkę, która otwierała długą drogę do przedszkola w głębi. Chodziłam tam i uciekałam z niego przez wiele lat. Dalej droga spadała w dół aż do kina „Zorza”. Zaliczałyśmy w nim niedzielne poranki. Przebiegałyśmy wtedy z siostrą i całą naszą dziecięcą ferajną całą ulicę Kościelną od kościoła aż do kina. Poranki rozpoczynały się o 10:00, a msza dla dzieci kończyła się dokładnie o tej samej godzinie. Trzeba więc było biec co sił. W zwyczajnych warunkach nie byłoby to nic nadzwyczajnego ścigać się, ale w niedzielę, w eleganckich bucikach, z torebką na ramieniu lub „Skarbczykiem” w  ręce, w krępującym płaszczyku, powiewającymi chusteczkami, gawroszkami, spadającymi z głowy kapelusikami, beretkami z pomponami… to był wyczyn. Teraz, kiedy piszę te słowa widzę, że cały mój świat dziecięcych lat zamykał się pomiędzy kościołem a kinem z szumiącymi polami kukurydzy na horyzoncie.
Nasza Kamienica, wybudowana przez naszego pradziadka. Urodził się w niej nasz Tata i My.

Kiedy wytężę wzrok mojej pamięci, wyraźnie widzę, jak z okien od ulicy wypatrujemy powrotu Taty z akcji. Tatuś był ratownikiem górniczym. Często znikał na całe dni. Ogarniał nas wtedy  niepokój i jedyne, co mogłyśmy robić – to patrzeć na przechodzących ulicą ludzi i czekać aż Go zobaczymy. Z okiem lubiłyśmy też obserwować przechodzące pod nimi rozśpiewane pielgrzymki do i z Piekar Śląskich, Częstochowy, defilady z okazji Dnia Górnika maszerujące z orkiestrą, a nawet pogrzeby przypominające, że śmierć istnieje. A potem odwracałyśmy się do okien tyłem i biegłyśmy  do swoich, ważnych spraw.
Zdjęcie archiwalne pokazujące ulicę Kościelną biegnącą w dół. Za kępami drzew po prawej, znajduje się nasza rodzinna kamienica pod numerem 26.

Zastanawiam się, na ile widok z okna rodzinnego domu może mieć wpływ na kreowanie swojej drogi przez życie, kiedy już się je definitywnie zamknie. Jak buduje ciekawość świata? Przypomniało mi się takie powiedzonko z placu, było ono odpowiedzią na pytanie: „Czy dobrze wyglądam?” „Ja, jak z łokna na plac”. I nie znaczyło to nic dobrego.

        Beata Tomanek
Zdjęcia archiwalne pochodzą z FB/Michałkowice oraz książki Małgorzaty Derus pt. „Historia i Zabytki Architektury Michałkowic”.

Komentarze

Popularne posty