Rejs „Siemiona”

  


  Pierwszy raz wyruszyłam na wyprawę mając 13 lat. Oczywiście w towarzystwie całej rodziny, czyli mamy, taty i siostry – Eluni. Przygotowywaliśmy się do niej długo. Cieszyliśmy się zbliżającym z każdym dniem terminem wyjazdu w Tatry. Wtedy też pisałam swój pierwszy dziennik podróży. Swoją rolę traktowałam bardzo poważnie i z wielkim przejęciem. Pozostały zabawne wpisy, rysunki i wspomnienia, ale o nich kiedy indziej. Od tego też czasu zaczęłam czytać relacje i reportaże przywiezione z odległych nieznanych mi egzotycznych krajów przez sławnych ludzi. Poszerzały horyzonty, rozbudzały tęsknotę za poznawaniem świata. 

Z siostrą na wyprawie w Tatrach. Mój pierwszy dziennik podróży.

    Dzisiaj podczas „Podwieczorku w Muzeum” otworzymy taki dziennik. Będzie to Dziennik Pokładowy, a także dziennik upamiętniający budowę jachtu „Siemion”. Niepospolita historia! Opowiada o pomyśle szalonym, brawurowym, zupełnie karkołomnych, ale zakończonych sukcesem. Niebywała to jest opowieść o ludziach z fantazją, którzy 600 km od morza postanowili wybudować jacht i popłynąć nim ku zorzy polarnej.

Dziennik z budowy jachtu "Siemion".

    Poniżej kilka fragmentów z dzienników jego uczestników i zdjęcia z tej podróży. Legendarny rejs „Siemiona” na Islandię rozpoczął się 26 czerwca 1979 roku. Uczestniczyli w nim: Kapitan – Jerzy Kisielewski, I oficer- Jerzy Stanek, Maurycy Wolff, Henryk Sikora oraz załoganci: Alfred Baron, Antoni Halor i Marian Karczewski. Ósmym członkiem załogi był kuk – Jan Jóźwik.

„W centrum górnośląskiego okręgu przemysłowego, w odległości około 600 km od morza, w mieście praktycznie pozbawionym jakichkolwiek zbiorników stałej czy bieżącej wody, w mieście w którym są trzy, obecnie zjednoczone w jedną kopalnie, wielka huta, kilka fabryk i dużych zakładów pracy, w mieście równocześnie prawie wyzbytym instytucji kulturalnych – wszystkie, poza jednym, domy kultury zamknięte z powodu szkód górniczych, a i temu też to grozi – w tym mieście, w hali fabrycznej jednego z najbardziej znanych zakładów pracy powstaje jacht pełnomorski. Budują go ludzie, z których większość oglądała dotychczas morze jedynie z perspektywy plaży na wczasach FWP.”
Andrzej Kucharz - mistrz tokarzy, Henryk Powrosło - kierownik warsztatu, Henryk Kokot - palacz, Norbert Rudzki - spawacz kotłowy, Czesław Gabryś - ślusarz, przepalacz, suwniczy.
„Jacht jest cudownym albo koszmarnym środkiem lokomocji – wszystko zależy od wiatru. (...) Od dnia moich urodzin (12 lipca), kiedy byliśmy już na południku wschodnich wybrzeży Islandii zaczęły się bardzo piękne i trudne dni z wiatrem w oczy – tak jakby Islandia nie chciała zbyt łatwo zdradzić nam swej urody. Pogoda każdego dnia kapryśna i zmieniająca się z godziny na godzinę, szaleństwa barometru, słońce, deszcz, grad, tęcze, fale i wiatr – wszystko kolejno i równocześnie w najdziwniejszych konfiguracjach. A najgorsze było przed nami samo wejście do portu w Reykjaviku – dramatyczne, pełne napięcia przy ogromnym wietrze, znów przeciwnym”
„Za godzinę minie tydzień od momentu wypłynięcia z Reykjaviku. Gdybyśmy mieli lepsze wiatry i więcej szczęścia bylibyśmy już na Morzu Północnym i płynęli w stronę Londynu.(...) Dla żeglarza straszny może być ląd, jeśli blisko i skały, mielizna, mgła, huragan – tak to sobie wyobrażałem dotychczas. Nie wiedziałem, że znacznie gorszy może być bezruch morza, cisza (...) czas wlokący się, nagle przeciekający nam przez palce, dręczący, odczuwalny, zwielokrotniony przez naszą tak straszliwie ograniczoną przestrzeń życiową.”

    Gdy ostatniego dnia lipca „Siemion” znów nabrał wiatru w żagle, żeglarzy czekały kolejne przygody. Komandor jachtklubu wspominał:

„Podczas przejścia między Orkadami i Szetlandami złapała nas gęsta mgła. Napięci psychicznie do ostatka, powoli posuwaliśmy się do przodu. W każdej chwili mogliśmy wpaść na szkiery. Nagle usłyszeliśmy uderzenia fal o skały. Zaraz potem wyłoniła się 400 metrów od burty wysoka skała. Padły komendy dla sternika i żeglarzy obsługujących szoty. jacht posłusznie wykonał zwrot i odskoczyliśmy od zdradliwej przeszkody”

    Maurycy Wolff wspominał:

„cieśniny duńskie Sund i Kattegat przeskoczyliśmy jednym halsem żeglując ostrym bajdewindem. Wiejący od dziobu wiatr 6-7 stopni rozpryskiwał grzbiety fal byli przemoczeni i zziębnięci – okazało się że zakupione w katowickim sklepie „Ster” sztormiaki przemakały. Na wysokości latarni Skagen przy wyjściu z Kattegatu na Skagerrak zaczęły się kłopoty, wiatr stężał do 8 stopni, sternik oblewany był bryzgami fal, Załoga robiła zwrot po zwrocie halsując od wybrzeża duńskiego do szwedzkiego, a po kilku godzinach okazywało się że wciąż nie wpłynęliśmy na Skagerrak. I tak przez trzy doby pod wiatr, fale i prąd”.

    Maurycy Wolff relacjonował pamiętny wieczór 17 lipca 1979 r. tak:

„Zrobiło się ciemno, zaczął padać deszcz (...). Nie posiadaliśmy mapy portu Reykjavik, nieznane nam były głębokości w poszczególnych miejscach zatoki, co przy ograniczonej widoczności groziło rozbiciem jachtu. Już zamierzaliśmy odejść w morze, by tam w bezpiecznej odległości od brzegu i skał przeczekać do rana, gdy w radiostacji usłyszeliśmy sygnał nadany przez pilotów w porcie. Obraliśmy kurs na znaki świetle (...) ze statku w porcie i po godzinie uczynny pilot – Islandczyk – siedział już w mesie naszego jachtu”

    Zachęcam do pisania wspólnie naszego bloga o siemianowickich wspomnieniach. Wszystkie teksty utworzą osobistą opowieść mieszkańców o dziejach swojego miasta. Zapewne każdy starszy Siemianowiczanin pamięta rejs „Siemiona”, każdy z nas przeżył też własne, nieco szalone wyprawy. Proszę o nich napisać.

        Beata Tomanek

Komentarze

Popularne posty