Szara godzina



"Szara godzina" z mojego okna

O „szarej godzinie” przeczytałam wiele lat temu w książce pana prof. Mieczysława Chorążego pt. „Z Janówki w świat”. Pan profesor, wybitny lekarz, onkolog, wieloletni kierownik Zakładu Biologii Nowotworów w Centrum Onkologii w Gliwicach, Kawaler Orderu Orła Białego rozpoczyna swoją opowieść od lat najmłodszych. I tak przywołuje urok „szarej godziny”, w której jest zbyt wcześnie, by zapalać w domu lampy naftowe, ale już zbyt ciemno, by kontynuować pracę w polu. Pan profesor przyszedł na świat w malej wiosce Janówka nieopodal Białej Podlaskiej. Na ilustracjach w książce, jego akwarelach można zobaczyć zielone, spokojne równiny, łąki z falującymi trawami, malownicze ruczaje. Łatwo je sobie wyobrazić zatopione w chłodnej szarości zapowiadającej rychłe nadejście nocy. Idealna pora na opowieści. Zarówno te niepokojące o dziwnych zdarzeniach, te  straszne o upiorach, duchach i innych straszydłach, jak i te o rodzinnych historiach. Pan profesor przytacza te, które przetrwały w jego pamięci ponad 70 lat. O wisielcach, topielcach, epizodach mrożących krew w żyłach z życia sąsiadów. 

Zdjęcia starego jesiona - dzisiaj wierzba

Zamknęłam wtedy oczy, pomyślałam „Szara godzina” i zobaczyłam obraz z mojego dzieciństwa. Przed oczami wyrosły rozłożyste  ramiona mocarnego jesionu rosnącego tuż przed naszą kamienicą od strony podwórka w Michałkowicach. W jesiennej szarówce majaczył upiornie. Piorun pozbawił go niedawno urody. Oszpecił. Dorodne konary rozerwało uderzenie.  Te, które pozostały samotne wydawały się teraz nieproporcjonalnie długie. To właśnie te gałęzie rozkładał groźnie i machał nimi każdego wieczora. Z impetem jakby chciał zapukać do naszych okien. A zielone w ciągu dnia gałązki stawały się wtedy czarne. Ich demoniczny taniec był jednak dobrze widoczny w pochłaniającej go coraz bardziej szarości. Przy jesiennym wietrze jesionowe konary stawały się bardziej złowrogie. Potężne drzewo jakby wygrażało się wtedy swoimi konarami. Wyrażało swą złość strasząc nas, małe dzieci.  Przypominałyśmy sobie wtedy te straszne bajki o wyrwidębach, drzewach ruszających w drogę, koszmarnych stworach, w które potrafiła nocą przeistaczać się zachwycająca  za dnia natura. Patrzyłyśmy z siostrą zatrwożone na to potężne drzewo za oknem ciesząc się równocześnie, że to świat niedostępny, bo tu gdzie jesteśmy jest przytulnie i ciepło. Ogień wesoło huczy pod blachą naszego starego pieca. Widać czerwone języczki. Mama prasuje. W ciszy dźwięczy radio. Od czasu do czasu słyszymy nad głowami dźwięk syczącego żelazka. Szmer rozkładanego przez Mamę prania, gładzenia, naciągania poszewek, skrapiania wodą i przesuwanego gorącego ciężaru. Od krańca stołu do krańca. Zupełnie jakbyśmy miały nad głowami sąsiada wiodącego tam jakieś swoje życie, gdyż w miejscu, gdzie my urzędowałyśmy trwała inna przestrzeń, w innym wymiarze. Pod kuchennym stołem bowiem przesiadywałyśmy poza czasem. Stół drewniany, masywny stał przy ścianie zamykając nas z jednej strony, a z drugiej, z dwóch szuflad spuszczałyśmy koc, żeby izolował nas przed światem zewnętrznym i pozwalał  ujawniać się naszym fantazjom. W mroku rozjaśnianym lampką lub lampionem podróżowałyśmy na grzbiecie słonia oglądając egzotyczne widoki, biorąc udział w szalonych ekspedycjach. Czasem mknęłyśmy w dyliżansie poprzez niebezpieczne prerie obawiając się dzikich Indian. Lubiłyśmy wyprawy pociągiem do krajów, które nigdy nie istniały. Poznawałyśmy w nim dziwnych ludzi, którzy wchodzili do naszego przedziału. Prowadziłyśmy z nimi uczone rozmowy. Czasem odbywałyśmy tajemnicze misje, działałyśmy pod przykrywką. I nawet, kiedy stawało się naprawdę niebezpiecznie, atakowały nas zwierzęta na afrykańskiej sawannie czy strzelałyśmy do atakujących nas zbójców…. To emocje łagodził jednostajny ruch żelazka płynącego wzdłuż białych przestrzeni prześcieradeł i poszew z naszych łóżek. Zapach pary i krochmalu działał jak napar melisy. A Mama patrzyła na nas z góry. Uśmiechała się. Czasem podpowiadała. I akcja w naszym spektaklu ruszała dalej. Nigdy później nie czułam takiej błogości i bezpieczeństwa. Byłyśmy otulone ciepłem miłości. I nawet ten złowrogi jesion dobijający się do naszych okien był tylko odległym upiorem przestrzegającym, że w „szarej godzinie” dzieją się gdzieś straszne zdarzenia, że z szarości wyłonić mogą się potwory. Lepiej z nimi nie zadzierać i w tym czasie schronić się w domu. I przy akompaniamencie bulgoczącej wody w czajniku na blasze starego pieca dającej znak, że czas zaparzyć herbatę lub kawę… otworzyć się na opowieści.  

Pora podwieczorku w szarej jesiennej godzinie jest zobowiązaniem do uwolnienia z naszej pamięci historii, które niegdyś usłyszeliśmy. Możemy dać im kolejne życie przekazując kolejnym pokoleniom słuchaczy. Będą mogli w przyszłości odtworzyć swoje cudowne chwile dziecięcego błogostanu dzieląc się swoimi wspomnieniami. Tak ja my podczas naszego „Podwieczorku w Muzeum”. Zapraszam.


Beata Tomanek

Komentarze

Popularne posty